poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Tomasz Sikora: Tam gdzie rosną sny i dojrzewają uczucia

Rekonstrukcja wywiadu przeprowadzonego przez Izę Makiewicz-Brzezińską w roku 1996 z Tomaszem Sikorą - fotografem, autorem kilkudziesięciu wystaw indywidualnych na całym świecie oraz 65 wydawnictw autorskich, wielokrotnie nagradzanym za kreatywność w fotografii. Tomasz Sikora dwukrotnie został wybrany fotografem reklamowym roku w Australii gdzie mieszkał przez wiele lat. Był autorem międzynarodowych kampanii reklamowych dla Hoteli Sheraton, Intercontinental, Singapore Airlines, firmy Reebok.

Tomasz Sikora urodził się w 1948 roku. Z uwagi na tradycje rodzinne (ojciec zajmował się rzeźbieniem, a matka – malowaniem) on także miał potrzebę zaistnienia w sferze twórczej. Kiedyś zainteresował się pozostawionym na stole przez narzeczonego siostry aparatem fotograficznym. I tak to się zaczęło.
Od 1970 do 1971 roku był zatrudniony w laboratorium Kodaka w Paryżu. Przez kolejne 10 lat pracował jako fotoreporter dla tygodnika „Perspektywy”. Tworzył też plakaty teatralne i filmowe, ilustrował książki oraz okładki płytowe. Zdobył szereg nagród i wyróżnień, między innymi: Złoty Wawrzyn Olimpijski za najlepszą fotografię sportową w Polsce, Grand Prix i II nagrodę w ogólnopolskim konkursie fotografii reklamowej, wyróżnienia na konkursach fotografii prasowej.
Lubił podróżować, więc zamknięcie granic towarzyszące wprowadzeniu stanu wojennego odczuł szczególnie boleśnie. W 1982 roku wyjechał do Australii, gdzie prowadził warsztaty fotograficzne w Victoria College w Melbourne. Już rok później został współzałożycielem (wraz z Erykiem Fitkau, którego poznał jeszcze w Polsce) studia fotografii reklamowej i pracował dla najważniejszych agencji reklamowych w Australii. Równocześnie nadal zajmował się fotografią artystyczną, wydawał autorskie książki i kalendarze. W 1986 roku rozszerzył działalność poza teren Australii pracując dla agencji reklamowych w Nowej Zelandii, Hongkongu, USA, Belgii, Singapurze i Malezji. W 1993 roku został fotografem amerykańskiego banku zdjęć Image Bank. Obecnie wykonuje też prace dla agencji reklamowych i czasopism w Polsce.
Zdjęcie mody dla Matsudy


Iza Makiewicz-Brzezińska: Czy fotografię w Australii tworzą emigranci?
Tomasz Sikora: Dla przeciętnego Australijczyka rodak to ktoś od trzech pokoleń mieszkający na tym kontynencie. Mój syn uważany jest za obcokrajowca i prawdopodobnie tak samo będzie jeszcze w przypadku jego dzieci. Dużo jest fotografów australijskich „z trzeciego pokolenia”, ale - niezbyt twórczych. Najbardziej kreatywni są niewątpliwie ci, którzy przyjechali z zewnątrz i to potwierdza pogląd, że nowe doświadczenia wzbogacają i motywują do działania. Należy przy tym zauważyć, że najbardziej awangardowe pomysły, dekadencja i opór rodzą się właśnie w społeczeństwie konserwatywnym, a więc takim, jak australijskie.
 
 
I.M.-B.: Jaki nurt, Pana zdaniem, dominuje w reklamowej fotografii „australijskiej”?
T.S.: Australia to niejednolity kulturowo teren, z bardzo mocnym wpływem anglosaskim. Typowa angielska fotografia reklamowa oparta jest na wspaniałym haśle i na bardzo prostej, symbolicznej ilustracji zdjęciowej albo graficznej. Ponieważ na mnie zawsze robi wrażenie aspekt wizualny, więc nie jestem specjalnie zainteresowany plakatami lub reklamami, które nie wzbudzają u oglądającego żadnych emocji związanych chociażby ze stroną plastyczną. Niemniej jednak tego typu reklama przynosi sukces komercyjny, ponieważ adresaci przyzwyczaili się ją odbierać.
Australia jest dość konserwatywnym krajem, w tym szczególnie – miasto, w którym mieszkam na stałe: Melbourne. Sydney, które skupia całą prasę fotograficzną – już nieco mniej. W odniesieniu do fotografii należy w zasadzie mówić tylko o tych dwóch miastach. W Perth, Adelajdzie czy Brisbane nic się nie dzieje. W Australii wszystko jest ustabilizowane, ale oczywiście czasami przychodzą też kryzysy i wszyscy muszą nagle zmienić tryb życia.
Zdjęcie dla firmy odzieżowej 26 RED
I.M.-B.: Jak wygląda Pana zdaniem obecna sytuacja polskiej fotografii reklamowej i na ile się ona zmieniła w ciągu ostatnich kilku lat?
T.S.: W Polsce parę lat temu fotografia reklamowa była nieciekawa, ponieważ nie istniał jeszcze prawdziwy rynek. Trzy lata temu zastanawiałem się, jak to jest, że nie ma zawodu makijażystki. Wówczas po prostu nie było kogo malować. W tym czasie modelka w Polsce mogła dostać 50 do 100 dolarów za sesję, więc najładniejsze dziewczyny wyjeżdżały do Paryża, Mediolanu, Berlina czy Hamburga i zarabiały o wiele większe pieniądze niż tutaj. W miarę rozwoju reklamy, rosnącej konkurencji, widocznej choćby wśród producentów kosmetyków, alkoholu, papierosów – wytwarzał się naturalny rynek. Modelki zaczęły często zarabiać więcej pieniędzy niż dziewczyny, które pracowały na przykład w Berlinie. Dlatego też zostawały w Polsce, wobec czego pojawiły się także makijażystki.
Fotografowie zrozumieli, że warto zainwestować w sprzęt oraz że mogą być bardziej kreatywni. Obecnie zaczynają zdawać sobie sprawę, że ten dobry rynek za chwilę będzie oblegany przez ludzi z rozwiniętych krajów europejskich, ponieważ tam konkurencja jest o wiele większa, a rynek bardziej zamknięty z uwagi na to, że istnieje od dawna. Będą przyjeżdżali do Polski, bo tu czeka na nich kilkadziesiąt milionów potencjalnych odbiorców, duże pieniądze i możliwość wykonania 10 czy 12 publikacji, z którymi potem będą chodzili po Londynie, Nowym Jorku czy Paryżu i szukali agentów. Oni już się pojawiają: kiedy byłem w dwóch agencjach, to przede mną i za mną stali Niemcy i Anglicy z portfoliami.
Po czterdziestu latach złej poligrafii ludzie marzyli o tym, żeby wreszcie zobaczyć produkt dobrze sfotografowany i wydrukowany. Ten moment nadszedł. Od paru lat poligrafia utrzymuje się na wysokim i w pełni światowym poziomie: pisma wyglądają rewelacyjnie, a druk jest bardzo dobry.
Sądziłem, że zafascynowanie zdjęciami dokładnie odwzorowującymi produkt będzie trwało dłużej. Tymczasem okazało się, że zarówno odbiorcy jak i pomysłodawcy – dyrektorzy artystyczni w agencjach reklamowych – poszukują zdjęć o bardziej autorskim charakterze, utrzymanych w pewnym klimacie i prowokujących do myślenia, a nie takich, które są bezmyślnym odwzorowaniem produktu.
Parę lat temu przewidywałem również nadejście okresu fascynacji techniką komputerową. W rzeczywistości trwało to bardzo krótko i obecnie już się kończy.
Zdjęcie do książki dla dzieci "Fanciful Nights"
I.M.-B.: Jakie jest Pana stanowisko w kwestii pracy z wykorzystaniem techniki komputerowej?
T.S.: Komputera nie należy lekceważyć, ponieważ spełnia on nadzwyczaj ważną rolę w poligrafii, w procesie technologicznym w fazie przygotowania zdjęcia do druku oraz w sytuacji dokonywania interwencji w zdjęcie: na przykład zamiast retuszowania za pomocą pędzelka można szybko, łatwo i znacznie lepiej dokonać minimalnej zmiany przy zastosowaniu komputera. W pracy z komputerem łącząc elementy powstałe na różnych kontynentach i w odmiennych warunkach udajemy, że osiągamy coś prawdziwego. Ludzie, z którymi się spotykam są zdecydowanymi przeciwnikami używania komputera na dotychczasowych zasadach. Wolą montaż ręczny i pragną, aby stało się jasne, że uzyskany efekt jest zabawą, a nie rzeczywistością.
Jeśli chcemy stworzyć abstrakcyjną sytuację, w której znajdzie się samochód, to zamiast stosować montaż komputerowy można wykorzystać technikę podwójnej czy potrójnej ekspozycji umieszczając dany obiekt w jakimś tle tak, aby uzyskać efekt częściowego przenikania. Dzięki temu obraz stanie się ewidentny i jednocześnie zachowa umowność.
Billboard LOT-u z okazji Olimpiady w Atlancie
I.M.-B.: Gdy otrzymuje Pan zlecenie na zdjęcie reklamowe, to od czego Pan zaczyna?
T.S.: Pierwszy etap jest bardzo ważny i dotyczy przygotowań do wykonania zdjęcia. Staram się tu zrobić jak najwięcej: zajmuję się castingiem (naborem modeli, czy modelek) oraz wyborem takiego stylisty, który najlepiej dobierze mi potrzebne elementy planu i to, co ma zaprezentować model. Przeważnie tę pracę wykonuje moja żona Małgosia, ale gdy znajduję się w innym kraju, to korzystam z usług lokalnego stylisty, który ma najlepsze rozeznanie rynku. Jeśli mam sfotografować psa, to zatrudniam tresera i weterynarza, a gdyby przyszło mi zrobić zdjęcia przedstawiające jedzenie – zaprosiłbym zawodowego kucharza. Moim zdaniem bardzo istotne jest, aby mieć możliwość bezpośredniego wpływu zarówno na wybór modeli, jak i miejsc, w których się fotografuje. Na ogół robię to sam.
Następnym etapem pracy jest fotografowanie. W stosunku do okresu przygotowań, a później obróbki materiału zakończonej wywołaniem końcowego slajdu – fotografowanie trwa najkrócej! Uważam, że fotografia aranżowana stawia właśnie takie wymagania. Po wywołaniu filmu następuje selekcja, wykonuje się odbitki. Na ogół w moim przypadku są to zdjęcia czarno-białe, ale bywa również, że bazą do przeróbek jest kolor, który może być kompletnie zmieniany, początkowo – w procesie chemicznym. Jest to nieustający eksperyment związany z tonowaniem, płukaniem, wybielaniem, odbarwianiem, używaniem różnych kwasów. Lekko lub bardzo mocno zabarwioną odbitkę maluję albo pokrywam piaskiem czy częściowo zdrapuję. Wykorzystuję też projekcję slajdów. Ostatni moment, to przefotografowanie zdjęcia na format od 35 mm do 9x12 cm – zależnie od końcowego rezultatu. Jeśli w ostatecznym etapie chce się uzyskać ziarna jako podstawy budujące obraz, należy wykonać reprodukcję na filmie wysokoczułym, małoobrazkowym. W swojej pracy staram się przede wszystkim unikać rutyny.

Zdjęcie mody - SCHAPARELLI

 I.M.-B.: W przeszłości zajmował się Pan fotoreportażem…
T.S.: Przed moim wyjazdem do Australii wielu kolegów pasjonowało się fotografią reportażową. W tej chwili pracuję w reklamie, która zapewnia mi łatwiejsze i pewniejsze pieniądze. Nie znaczy to, że fotografia reklamowa „zabiła” reportaż. Uważam, że większość z nich – do czego się może niechętnie przyznaje – i tak prędzej czy później by zrezygnowała. Reportaż jest bowiem bardzo ciężką pracą, którą można wykonywać do pewnego wieku, dopóki się nie ma obowiązków rodzinnych i dopóki się jest w stu procentach wydolnym fizycznie. Trzeba wstawać codziennie rano o czwartej czy piątej, jeździć po całym kraju, latać samolotami…
 
 
I.M.: Jaką rolę odgrywa improwizacja w Pana twórczości?
T.S.: Ogromną! Improwizacja może zaistnieć wtedy, gdy autor jest elastyczny i potrafi zauważyć wszystko to, co się dzieje dobrego na planie, a czego on nie przewidział. Nie ma nic gorszego jak „zamknąć się” w jakimś pomyśle i sztywno go realizować, nie zauważając choćby, że jest fenomenalne światło, które można w tym momencie wykorzystać.
Miło jest traktować fotografię jako zabawę i liczyć też na przypadek. Nie zignorować go, ale pozwolić mu się zaskakiwać. Jeśli w trakcie używania jakiejś techniki nagle występuje anomalia, to należy ją wykorzystać, spróbować polubić i zrozumieć. W wyniku tej „pomyłki” może powstać następna technika.
 
Zdjęcie mody dla Romeo Gigli - Club 21
I.M.-B.: Techniki, którymi posługuje się Pan w pracy (na przykład rzutowanie slajdów czy kolorowanie, następnie przefotografowanie odbitek), a także sam sposób przedstawiania rzeczywistości, dokonywania aranżacji planu zdjęciowego, zakotwiczone są w nurcie fotografii kreacyjnej, a więc na pewno nie tej dosłownie przekazującej spostrzegane obrazy. W tym sensie nie jest to obraz prawdziwy, ale nie oznacza chyba, że zmieniając czy niejako zafałszowując – przekazuje Pan fałsz. A zatem, na co Pan pragnie położyć akcent w swoich pracach, jaki własny temat czy prawdę chce przekazać widzom?
T.S. To jest bardzo filozoficzny problem. Nie można udowodnić, czy zdjęcie kłamie. Wielokrotnie przekonywaliśmy się o tym w fotografii prasowej: tyle razy widzieliśmy zdjęcie człowieka i zastanawialiśmy się, czy on płacze, czy się śmieje? U każdego, nawet najbardziej cierpiącego człowieka, można znaleźć choćby sekundę radości,  zrobić w tej jednej chwili zdjęcie i opublikować je, a dodatkowo – odpowiednim podpisem zupełnie zafałszować całą sytuację, w stylu: „Kloszard amerykański całe życie się cieszy”. Samo zdjęcie nie jest wiarygodnym i obiektywnym zapisem. Może być zafałszowane przez indywidualne interpretacje. W mojej fotografii bardzo ważne jest to, aby nigdy nie była skończona, definitywna i dawała każdemu możliwość dokonywania absolutnie swobodnej interpretacji. Zrobiłem kiedyś zdjęcie przedstawiające dwóch ludzi trzymających się za ręce na tle opery w Sydney. Umieszczono je na okładce książki o emigrantach australijskich, było też wydrukowane jako plakat i pocztówka. Bardzo dużo się o nim pisało. Dlaczego? Bo każdy może zidentyfikować się z tymi ludźmi.
 
 
I.M.-B.: Pana fotografia ma dużo wspólnego z surrealistycznym sposobem widzenia, a zarazem przekształcania rzeczywistości. Dodatkowo zastosowanie aerografu do barwienia czarno-białych odbitek sprawia, że Pana twórczość staje się bliższa malarstwu. Czy wobec tego ma Pan swojego „surrealistycznego mistrza”?
T.S.: Zawsze fascynował mnie Salvador Dali. Kiedy patrzyłem na jego prace, to widziałem tam ich twórcę: człowieka z wyobraźnią, ale także z problemami osobistymi. Surrealizm jest odbiciem stanu psychicznego i sposobu widzenia świata. Przez wiele lat śniło mi się, że przemieszczam się ponad ziemią z ogromną prędkością. Takie sny powodują, że jako ich „autor” muszę się z nimi jakoś zmierzyć na jawie i czynię to poprzez własną wypowiedź, posługując się językiem fotograficznym. To, co dzieje się w naszych głowach kiedy śpimy nie jest tym, co zwykliśmy nazywać realnością. Najważniejsze w przypadku manipulowania fotografią jest to, że odbieramy wszystko co nas otacza w sposób emocjonalny i przy udziale zmysłów. Dlatego też samo zdjęcie może stanowić jedynie dokument, prozaiczny zapis chwili. Dopiero spojrzenie na nie budzi skojarzenia, przypominają się uczucia i zapachy, uruchamiają zmysły, które wtedy działały. Kiedy ktoś inny spojrzy na to samo zdjęcie – może je zignorować, bo nic go z przedstawianym obrazem nie łączy. Ważny jest więc dobór właściwej techniki do przekazania doznań towarzyszących jakiejś chwili. W związku z tym fotografia musi być przekształcona, powstała przy użyciu formy, która symbolicznie zastąpi te nieistniejące już doznania zmysłowe i będzie dodatkową siłą.
 
 
I.M.-B.: Co stanowi tę dodatkową siłę?
T.S.: Jest nią fotografia czarno-biała sama w sobie, ponieważ odrealnienie świata włącza naszą wyobraźnię. Kolorowe zdjęcie jest jedynie dokładnym zapisem tego, co widzimy, ale czego nie czujemy. A czarno-biały obraz od razu nas zaskakuje niecodziennością, natychmiast porusza naszą wyobraźnię i wzbudza emocje.
I.M.-B.: Co daje Panu fotografia?
T.S.: Przede wszystkim – pieniądze. Fotografia jest dla mnie formą wypowiedzi, ale też źródłem utrzymania. Dzięki niej podróżuję i poznaję mnóstwo ludzi. Z tego, że jest się fotografem wynika lawina zdarzeń.
 
Zdjęcie mody dla Romeo Gigli - Club 21
I.M.-B.: Czy zazwyczaj udaje się Panu zrealizować swoje zamierzenia w fotografii reklamowej, pogodzić własne pomysły z oczekiwaniami klientów?
T.S.: Trzeba mieć do tego bardzo pozytywne nastawienie. Przede wszystkim pamiętać o tym, że wykonuje się usługi, czyli że należy ukryć własne ambicje. Gdy ktoś do mnie przychodzi i mówi, że robi kampanię adresowaną do starszych ludzi, to muszę wykonać takie zdjęcia, które ich nie odstraszą, ale dadzą przyjemność. Jeśli natomiast nie akceptuję postawionych warunków, to moim obowiązkiem jest powiedzieć, że tego nie czuję i nie będę zajmować się danym zleceniem. Gdybym, mimo wszystko, podjął się wykonania takiej pracy – to zapewne z fatalnym skutkiem i wszyscy by to odczuli. Kiedyś nie mogłem pozwolić sobie na dokonywanie takich wyborów, ale teraz sytuacja się zmieniła.
Jeśli nie można stworzyć tego, co się chce i stanowi to silny stres – należy po powrocie do domu zrobić sobie takie zdjęcia, które zminimalizują napięcie. Parę razy uwikłałem się w bardzo długie kampanie hoteli. Na początku reagowałem entuzjastycznie, ale potem mój zapał osłabł, gdy wszystko zaczęło się powtarzać. Przed zrobieniem „hotelowych” zdjęć w nowym państwie i w nowym mieście wychodziłem więc na ulice i robiłem dla siebie 4-5 filmów, a potem z przyjemnością kontynuowałem pracę. To jest dobra metoda na odreagowanie.

I.M.-B.: Jeśli przyszłoby Panu podsumować to, co zdarzało się i nadal dzieje się w Pana życiu uważałby Pan, że realizacja własnych zamierzeń zależy od…
T.S.: …ambicji, szczęścia i możliwości.
 
 
I.M.-B.: Pierwsze skojarzenie w związku ze słowem: Ja…
T.S.: …jest to zbyt często używane słowo.
 
 
I.M.-B.: Gdyby mógł Pan teraz dokończyć zdanie rozpoczynające się od wyrazu: trudności…
T.S.: …często mogą bardzo pomóc, bo stwarzają sytuację presji.

I.M.-B.: Nad czym Pan obecnie pracuje w Polsce?
T.S.: W tej chwili mam trzy lub cztery zamówienia dla „Twojego Stylu”. Duża liczba zleceń stanowi miłe zaskoczenie, bo jeszcze rok temu wydawało mi się, że proces nasycania rynku zdjęciami o walorach czysto technicznych będzie dłuższy, a zapotrzebowanie na taką fotografię, jaką ja się zajmuję, jest sprawą bardziej odległej przyszłości. Okazało się jednak inaczej.
 
 
I.M.-B.: Dziękuję za rozmowę

Wszystkie zdjęcia: Tomasz Sikora
Rozmawiała: Iza Makiewicz-Brzezińska
 
Dziękuję Panu Tomaszowi Sikorze za wyrażenie zgody na publikację zdjęć. Jednocześnie odsyłam do jego strony internetowej: http://www.tomeksikora.eu/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Edward Hartwig: Przypadek według Edwarda H.

  Rekonstrukcja rozmowy jaką w roku 1997 Iza Makiewicz-Brzezińska odbyła z gigantem polskiej fotografii – Edwardem Hartwigiem. Iza M...