Jeśli chodzi o zachodnią muzykę elektroniczną, płyt w Polsce w zasadzie nie było (mówię o płytach obecnie nazywanych winylami), a trzeba pamiętać, że muzyki słuchało się wtedy z radia lub gramofonu. Rodzice kolegi z podwórka i z mojej klasy ze szkoły podstawowej wyjechali do Jugosławii na tak zwaną "placówkę"; chyba w czasie wakacji po pierwszej klasie liceum kolega przyjechał i przywiózł prawdziwe rarytasy - płyty z zachodnią muzyką tłoczone na licencji przez wytwórnię Jugoton - i pożyczył mi je do końca wakacji. To pierwsze zetknięcie było objawieniem i pamiętam, że słuchałem płyt do upadłego. Potem oczywiście przyszła era słuchania audycji radiowych Piotra Kaczkowskiego i Tomasza Beksińskiego i moje gusta opanował King Crimson, Genesis, czy Marillion. Równolegle coraz więcej słuchałem muzyki klasycznej, głównie barokowej oraz Mozarta. Lata zatarły wrażenia owego pierwszego zetknięcia z muzyką elektroniczną. Ale gdy ostatnio zacząłem myśleć o muzyce, która zrobiła na mnie wrażenie w przeszłości, przypomniałem sobie tamto lato sprzed 40 lat i usiłowałem odtworzyć, jakie to płyty nie opuszczały mojego gramofonu.
Z pierwszą poszło łatwo; zapamiętałem ją, bo koledze się nie podobała i śmiał się z niezrozumiałego dla niego tytułu, który wymawiał literując - a była to płyta zespołu Tangerine Dream "Phaedra" czyli po prostu Fedra. Później było gorzej; nie mogłem sobie przypomnieć ile jeszcze było tych płyt, ani czyją muzykę zawierały. Chodziło mi po głowie, że druga z nich miała partie wokalne. Potem z mgły niepamięci wyłoniło się imię i nazwisko: Cat Stevens, Gdy zaczałęm słuchać jego utworów na YouTube zrozumiałem, że chodzi o album Izitso - niezupełnie elektroniczny, ale wykorzystujący - jak na Stevensa - sporo instrumentów elektronicznych. Ale gdzieś na dnie umysłu, w podświadomości przelewała się we mnie jakaś nieokreślona fraza muzyczna, której nie odnalazłem na Izitso.
Ta fraza dźwięczała we mnie wszystkim, co wiąże się z młodością - jej smakiem - i jakby to nie zabrzmiało zarozumiale - poczułem się jak Proust szukający utraconego smaku magdalenek. Analizowałem muzykę elektroniczną lat siedemdziesiątych - w pewnej chwili myślałem, że mogło chodzić o Vangelisa, ale ostatecznie uznałem, że to nie ten styl. Posunąłem się do tego, że znalazłem listę wszystkich płyt z muzyką elektroniczną wydanych na licencji przez Jugoton. Podejrzenie padło na Ricka Wakemana. Po przesłuchaniu jego najbardziej znanych albumów - "Sześć żon Henryka VIII" oraz "Podróż do Wnętrza Ziemi" - byłem gotów go wyeliminować, ale nagle jakaś znajoma nuta zabrzmiała w nazwie albumu "White Rock" - "Biała Skała", zawierającego ścieżkę dźwiękową do filmu dokumentalnego pod tym samym tytułem o XII Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Innsbrucku w roku 1976. I wreszcie serwis YouTube doprowadził mnie do celu. A utworem, który tak we mnie głęboko pobrzmiewał był "The Loser". Może nie jest to arcydzieło muzyki, ale słuchając "Przegranego" odnalazłem tamten stracony smak młodości.
Przy okazji anegdota: mówiono o Ricku Wakemanie: "One take - Rick Wakeman", co oznacza, że zazwyczaj udawało mu się każdy improwizowany czy wymyślony na poczekaniu utwór nagrać za jednym podejściem, bez dubli. Dorobek Wakemana jest nierówny: wirtuozeria i łatwość komponowania oraz gry na instrumentach klawiszowych sprawiła, że "wyprodukował" bardzo dużo muzyki, zarówno świetnej jak i miałkiej. Na koniec link do utworu będącego bohaterem dzisiejszego wpisu: https://www.youtube.com/watch?v=S6K08PnunvQ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz