poniedziałek, 16 października 2017

Tadeusz Rolke: Człowiek człowiekowi...

Rekonstrukcja wywiadu przeprowadzonego pod koniec 1997 roku przez Izę Makiewicz-Brzezińską z Tadeuszem Rolke, najwybitniejszym polskim twórcą i prekursorem fotografii reportażowej i socjologicznej.
Piotr Skrzynecki
Iza Makiewicz-Brzezińska: Spodziewam się, że suma przykrych, a niekiedy traumatycznych doświadczeń związanych z dorastaniem w okresie II wojny światowej, następnie pobytem w więzieniu w czasach stalinowskich, a potem dziesięcioletnią emigracją w Niemczech, ukształtowała Pana sposób widzenia rzeczywistości, wyznaczyła styl funkcjonowania i odzwierciedliła się w pracy fotograficznej. Czy zgodziłby się Pan z takim sformułowaniem?
Tadeusz Rolke: Nikt wcześniej nie zadał mi takiego pytania. W odpowiedzi należałoby cofnąć się do momentu, w którym po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że chcę być fotografem. Nastąpiło to właśnie podczas Il wojny światowej, kiedy byłem wywieziony na roboty do Niemiec. Ciężka fizyczna praca w gospodarstwie rolnym nie szła mi najlepiej. Niemiecka gospodyni widząc, że sobie nie radzę zapytała kim wobec tego w przyszłości będę, a ja odpowiedziałem: ,,Chciałbym jeździć po świecie i fotografować". W ten sposób po raz pierwszy dokonałem samookreślenia.
Ale aparat fotograficzny miałem już przedtem: Baby Box z obiektywem jednosoczewkowym, bez żadnych możliwości manipulacji. Już wtedy byłem zarażony bakcylem fotografii. Gdybym miał dobry sprzęt, znacznie wcześniej zrobiłbym zdjęcia, które prawdopodobnie przetrwałyby do dnia dzisiejszego. Bieda stała się źródłem mojej frustracji. Zazdrościłem posiadaczom Leiek, Rolleiflexów czy Voigtlanderów 6x9. Mnie na takie aparaty nie było stać. Dopiero w czasie studiów mogłem zacząć posługiwać się lepszym sprzętem. Wyobrażałem sobie siebie jako fotografującego historyka sztuki. Nie udało się. Aresztowanie przerwało studia. Po latach zostałem zwolniony warunkowo, ale jako były więzień polityczny nie mogłem już kontynuować studiów ani też dostać żadnej ciekawej pracy. Po okresie poszukiwań zostałem laborantem w laboratorium fotografii technicznej, dzięki czemu miałem dostęp do odczynników i mogłem wykonywać czarno-białe odbitki. Byłem już wtedy pewien, że wobec niemożności ukończenia studiów moja dalsza droga życiowa będzie związana z fotografią.
Józef Gielniak
I. M.-B.: Jak wyglądały początki tej drogi?
T. R.: Uważam, że praca w agencji lub w gazecie codziennej sprzyja rozwojowi talentu fotoreportera. Ja sam natomiast rozpoczynałem działalność w tygodniku ,,Stolica". Do tego pisma wprowadziłem fotoreportaż ,,z ludzką twarzą". Jestem twórcą pierwszej okładki ,,Stolicy" ukazującej przede wszystkim człowieka.
W moim reportażu, zdjęciach portretowych, znaczącą rolę odgrywały zawsze względy estetyczne, elementy kompozycji. Wynikało to z mojego zainteresowania sztuką dawną i współczesną, w tym także tą abstrakcyjną, deformującą rzeczywistość. Poszukiwałem odpowiedniej estetyki dla mojej fotografii. Ta dbałość o formę pozostała we mnie jako część nie zrealizowanych pragnień zaistnienia w zawodzie historyka sztuki.
I. M.-B.: Powstawał cykl ,,Fotografowałem lata sześćdziesiąte i nie tylko"...
T. R.: Po wielu latach dokonałem selekcji moich prac zgromadzonych w archiwum i nadałem mu właśnie taką nazwę. Przedtem nigdy nie myślałem o tych zdjęciach jako o cyklu. Pewność, że czyjaś fotografia będzie interesująca za 30-40 lat, uzyskuje się zwykle w miarę upływu czasu.
Stanisław Staszewski
Najciekawsze i zarazem najbardziej dramatyczne historie dotyczące moich zdjęć z tamtego okresu związane są przede wszystkim z kontekstem politycznym. Przypomina mi się fotografia, której nie pokazywałem na wystawie (wystawę prac Tadeusza Rolke pt. „Fotografowałem lata sześćdziesiąte i nie tylko” można było obejrzeć od 17 czerwca do 14 września 1997 roku w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim; była ona też prezentowana razem z wystawą „Made in Germany” w Instytucie Goethego w Warszawie). Nie udało mi się określić dokładnej daty powstania tego zdjęcia. Zostało ono wydrukowane w piśmie ,.Ty i Ja", a wykonałem je podczas zorganizowanego w Galerii ,.Krzywe Koło" wernisażu rzeźby autorstwa Aliny Szapocznikow. Fotografia przedstawia Stanisława Staszewskiego - działacza partyjnego - stojącego obok jednej z wystawianych w galerii rzeźb. Jej ukazanie się wywołało katastrofalną w skutkach burzę. Cykl wydawniczy miesięcznika był długi, a w trakcie jego trwania nazwisko wyżej wymienionego towarzysza pojawiło się w artykule pewnej szwajcarskiej gazety w niezręcznym politycznie kontekście walki frakcyjnej toczącej się w obrębie partii komunistycznej. U nas nie zadziałała cenzura ponieważ na portret Staszewskiego nie było tak zwanego ,,zapisu". Odsunięto go od życia politycznego, ale nie skreślono, więc jego twarz teoretycznie mogła być pokazywana. Zdjęcie zostało opublikowane, ale natychmiast „zdjęto" redaktora naczelnego i autora artykułu. Powinienem podzielić ich los, aIe nie mogli mnie wyrzucić, bo w piśmie nie było etatów dla fotografów. Niestety - zmiana redaktora naczelnego spowodowała znaczące obniżenie poziomu miesięcznika...
Zbigniew Cybulski
Inna historia łączy się z rokiem 1957 lub 1958, kiedy to krzyż na wieży jednego z kościołów na Muranowie (dzielnica Warszawy, teren byłego getta) zaczął się świecić. W prasie o tym nie pisano, a tysiące ludzi gromadziło się wieczorami, aby oglądać cud w kościele przy ulicy Nowolipki. Zaraz też otrzymałem depeszę z .,Paris Match'a" z prośbą o sfotografowanie tego wydarzenia. Sądzę. że wykonane przeze mnie zdjęcie przedstawiające ludzi patrzących na cud było jednym z tych, które ,.Paris Match" wydrukowałby na dwie strony. Niestety - depeszę wysłano do mnie na adres redakcji pisma „Stolica", w którym wówczas pracowałem. Redaktor naczelny postawił sprawę jasno: nie może być o tym mowy. Uległem presji i nie zrealizowałem zamówienia. Tego typu sytuacje mogą mieć wpływ na przebieg całej kariery. Kto wie - może gdybym okazał się odważniejszy miałbym szansę na stałą współpracę z „Paris Match'em"?
I. M.-B.: Żałuje Pan, że wtedy nie podjął innej decyzji?
T. R.: Tak. Niestety, nie jest to jedyny przykład ingerencji państwa totalitarnego w moje życie. W latach 60. XX wieku panowały relacje niewolnicze, dominował terror psychiczny. Jeśli chciało się wyjechać za granicę – a ja w tym czasie sporo podróżowałem - wniosek paszportowy musiał być podpisany przez pracodawcę. Po jednym z kilku pobytów w Szwecji otrzymałem wiadomość, że mogę tam wykonywać bardzo ciekawą pracę. Jednak ówczesny redaktor naczelny miesięcznika ,.Polska", w którym wtedy pracowałem, uniemożliwił mi wyjazd stwierdzając, że niedawno byłem w Szwecji, wobec czego nie pojadę tam znowu. I nie podpisał mojego wniosku o paszport.
Wcześniej, podczas pierwszego pobytu w tym kraju, złożono mi propozycję pracy, na której przyjęcie nie zdecydowałem się, ponieważ gdybym został w Szwecji – ucierpiałaby z tego powodu moja rodzina, na przykład brat nie mógłby wyjechać za granicę. Jeśli natomiast zwróciłbym się do redaktora naczelnego z prośbą o roczny urlop bezpłatny - nie otrzymałbym go. W tym czasie oni wszyscy byli członkami partii i działali zgodnie z wytycznymi.
I. M-B.: Ale ,,lata sześćdziesiąte" kojarzą się nie tylko z kontekstem politycznym...
T. R.: Wśród prac, które znalazły się na wystawie szczególnie ważna jest dla mnie ta, która pokazuje obejmującą się parę na tle piekarni w Paryżu. Jest takie słynne zdjęcie zrobione w latach 40. XX wieku przedstawiające całującą się parę na paryskiej ulicy. Znałem tę fotografię, tak jak prace Cartier-Bressona oraz innych czołowych fotografów skupionych wokół agencji ,,Magnum". Ja swoje zdjęcie zrobiłem przypadkowo: przechodząc zarejestrowałem pewien moment. Ale miałem świadomość, że działam pod wpływem tamtej fotografii. Znacznie później dowiedziałem się, że oryginał był pozowany.
Dla mnie taka sytuacja jest nie do pomyślenia. W klasycznym fotoreportażu nie wolno niczego zmieniać. W styczniu 1998 roku będę prowadzić wykład na temat etyki zawodowej i zamierzam pokazać obydwa zdjęcia. Mimo że jestem człowiekiem skromnym - pochwalę się, że moja fotografia wprawdzie powstała pod wpływem tamtej, ale za to jest autentyczna.
Dobrym przykładem ilustrującym to, o co chodzi w pracy fotoreportera jest wykonane przeze mnie zdjęcie mężczyzny sprzedającego wizerunki Matki Boskiej. Zauważyłem tę sytuację, ale nie dokonałem jakiejkolwiek interwencji. W tym wypadku ujrzałem człowieka siedzącego na krześle i liczącego pieniądze, widoczne też było jego odbicie w lustrze. Musiałem się tak ustawić, żeby to wszystko uchwycić i aby całość stała się czytelna. Osiągnąłem cel i nikt mnie stamtąd nie wyrzucił. Dzisiaj nie można by tego doświadczenia powtórzyć, ponieważ ludzie - szczególnie na targach i bazarach - stali się niesamowicie agresywni i bardzo nie lubią gdy ktoś się im przygląda. W tamtych czasach ludzie byli znacznie łagodniejsi, spokojniejsi, mieli czystsze sumienia, a może też - mniej kompleksów.
Garwolin, przed 1960 rokiem
I. M.-B.: Dotykamy tu problemu spostrzeganych przez Pana różnic między rzeczywistością obecną a dawniejszą. Czy podjąłby Pan próbę jakościowego określenia zmian zachodzących w Pana fotografii?
T. R.: Kiedy w 1970 roku wyjechałem do Niemiec - od razu zacząłem tam fotografować. Zdjęcia wykonane podczas tego pobytu całkowicie różnią się od tych, które zrobiłem w kraju. Kiedy ktoś zadaje pytanie czy oznacza to, że zmieniłem swój styl fotografowania - odpowiadam, że nie. Różnica polega na tym, że w Niemczech inaczej się pracowało: więcej i dłużej niż w Polsce. Musiałem zafunkcjonować w systemie gospodarki rynkowej, o czym nie miałem wcześniej pojęcia. Poza tym - wróciłem do małego obrazka. Ale ostatecznie o widocznej zmianie zadecydował fakt, że po drugiej stronie obiektywu znalazło się inne społeczeństwo. To nie ja się zmieniłem, lecz ludzie, których fotografowałem.
W tej fotografii, jaką się zajmuję niezmienna jest natomiast umiejętność dostrzegania historii, sytuacji, zdarzeń. Dzisiaj nie muszą się nam one wcale wydawać fascynujące. Trzeba umieć na nie spojrzeć historycznie i futurystycznie. Dopiero perspektywa czasowa zadecyduje o ich wartości.
I gorsi i lepsi fotoreporterzy w Polsce biegają w poszukiwaniu tematów, ważnych wydarzeń. Zawsze muszą mieć jakiś cel. A przecież bardzo ciekawie jest fotografować bez celu, utrwalać sytuacje nikomu niepotrzebne. Zamierzam teraz więcej popracować dla ,,Magazynu Gazety Wyborczej", gdzie realizować będę swoje pomysły związane z dokumentowaniem codzienności.
I. M.-B.: W porównaniu z tym, co działo się kilkadziesiąt lat temu w Polsce, jak Pan ocenia dzisiejszą kondycję rodzimej fotografii reportażowej i czym ten stan jest uwarunkowany?
T. R.: Wprawdzie istnieje u nas grupa bardzo ambitnych młodych reporterów, ale są problemy z rynkiem. W Polsce nie pojawiło się pismo talentotwórcze. Przypuszczałem, że powstanie polski odpowiednik ,,Stern’a", ale tak się nie stało.
Jeśli cofniemy się w czasie, to odkryjemy, że niektóre tytuły gromadziły wielkie nazwiska. Lata 50. i 60. XX wieku to przede wszystkim ,,Świat" i ,,Stolica". W pismach tych pracowali najlepsi, między innymi Prażuch, Jarochowski czy Kosidowski - wykonujący klasyczny czarno-biały reportaż bez użycia flesza. ,,Ty i Ja" nie było wprawdzie typowym pismem dla fotoreporterów, ale za to miało znaczenie talentotwórcze.
W tamtych czasach ważną rolę odgrywała rywalizacja, wyzwalały się ambicje związane z pragnieniem zamieszczenia zdjęć w piśmie, o którym wiadomo było, że publikuje dobre materiały.
A co się dzieje teraz? Fotografie pojawiające się w prasie przypominają laurki i bombonierki. Nadeszły czasy lansowania świata konsumpcji, króluje rozrywka. Jest to również potrzebne, ale nie najważniejsze i jedyne.
Poza ,,Magazynem Gazety Wyborczej" nie ma w Polsce pism, w których można by zobaczyć czarno-białą poważną fotografię socjologiczną dotykającą tego, co najważniejsze w życiu i w człowieku. A taka potrzeba wciąż istnieje.

 
Rozmawiała: Iza Makiewicz-Brzezińska

Zdjęcia: Tadeusz Rolke
 
Dziękuję Panu Tadeuszowi Rolke za zgodę na publikację zdjęć.

1 komentarz:

Edward Hartwig: Przypadek według Edwarda H.

  Rekonstrukcja rozmowy jaką w roku 1997 Iza Makiewicz-Brzezińska odbyła z gigantem polskiej fotografii – Edwardem Hartwigiem. Iza M...